piątek, 25 maja 2012

               Witam was kochani !!
Nareszcie wyszłyśmy ze szpitala.... Boziu... siedziałam w tym więzieniu od 14 maja... Chciałam dziś całować ziemię jak dojechałam do Lidzbarka. Tyle dni bez świeżego powietrza i słońca... koszmar...
Zacznę może od początku...
Otóż w poniedziałek (14 maja) rano wstałam w świetnym humorze... czułam się dobrze, nic mnie nie bolało i nic nie wskazywało na to, że może się coś zacząć w związku z porodem. :)
A jednak... po skorzystaniu z toalety zauważyłam na papierze toaletowym czerwone skrzepy i różowy śluz... pomyślałam- odchodzi czop...
Zadzwoniłam skonsultować się z położną, która odesłała mnie do lekarza...
Pojechałam od razu, żeby go jeszcze złapać w Lidzbarku. Przyjął mnie po za kolejnością, zbadał, stwierdził, że mam rozwarcie na 2cm i że mam od razu jechać do szpitala.
Tak też zrobiłam.
Gdy byłam już w Nowym Mieście (ok godz 12 w południe), zostałam od razu zbadana na izbie, skurcze miałam delikatne co 9 min, więc położono mnie na ginekologii i podłączono do ktg.
Wtedy się zaczęło... skurcze co 5 min, nie do zniesienia... wiłam się tam z bólu, zasłaniałam twarz rękami przy każdym skurczu, wstrzymywałam oddech, machałam nogami (robię to zawsze gdy się denerwuję lub gdy mnie coś mocno boli). Położne nadal twierdziły, że to jeszcze nie jest akcja porodowa i że mam czekać... łatwo powiedzieć. Do tego dostawałam opieprz za to, że nie oddycham przy skurczach i nie dotleniam maleństwa...
Zmobilizowałam się i zaczęłam głęboko oddychać już do końca porodu...
Pamiętam... jeden silny ból i poczułam pęknięcie... pękł pęcherz i zaczęły odchodzić wody... skurcze co 4min...
położna znów zabrała mnie na izbę by sprawdzić rozwarcie... tym razem idąc przez pół ginekologii i noworodkowy przystawałam co kilka metrów przy ścianie i wiłam się z bólu...
Po tym zadecydowała, że idziemy na trakt, poszła po moje rzeczy i zaczęło się robić poważnie...
Towarzyszące mi przy porodzie Mama i Marta już nie mogły patrzeć na moje cierpienie. Marta wyszła na korytarz, a Mama ledwo powstrzymywała się od płaczu... 
Spytali mnie czy chcę znieczulenie. Powiedziałam, że oczywiście, że właśnie dla niego wybrałam ich szpital. Zadzwoniły po anestezjologa, który zjawił się po kilku minutach i zaaplikował mi znieczulenie. Podłączyli mi też oksytocynę.
Okazało się, że znieczulenie na mnie nie działa !! Dokładali mi co chwilę kolejne dawki... pytali czy mniej boli... nic... czułam tylko mrowienie w nogach...
albo źle się wkuł, albo jestem odporna... nie wiem.... nie mniej jednak 200zł musiałam zapłacić. hehe


Leżałam, oddychałam... krzywiłam się z bólu... Mama monitorowała skurcze na ktg i informowała mnie kiedy przyjdzie, kiedy będzie szczyt, etc - co o dziwo mi pomagało jakoś to przetrwać...
Zaczęło się najgorsze.... mieszane rozwierające z partymi... koszmar !!
Zaczęłam krzyczeć, że chce mi się kupę... hehe... Moja Mama uspokajała, że wcale nie, na co Ja, że tak i że zaraz zrobię (obciach).
Położna badała rozwarcie i krzyczała 'rób kupę', 'wypychaj moją rękę'...
Z bólu wzbijałam się pod sufit i krzyczałam na cały szpital. Przyszła druga położna, pielęgniarki, lekarz... cały sztab z oddziału. Sprawdziła rozwarcie, było 8cm, za minutę już 10 !! 
Wreszcie mogłam przeć... wielka ulga... skupiałam się tylko na tym, nawet nie wiem kiedy nacięli mi krocze... 
3 parte i Liwcia wyślizgnęła się... była taka maciupka...
Okazało się, że od zbyt dużej dawki znieczulenia urodziła się śpiąca... musieli ją pobudzać, bo spała, nie płakała... przestraszyłam się... minutka i już słyszałam jej kocie płakanie... Położyli mi ją chwilę na brzuchu, dali do ucałowania i zajęli się małą, a położna zszywaniem mojej osoby... nawet nie wiem ile mam szwów... 


Przez przebieg porodu malutka w pierwszej minucie dostała tylko 5 pkt Apgar... dopiero za chwilę dostała 10...


Usiąść na tyłku nie mogłam wcale przez pierwsze 4 dni... boli mnie wszystko aż do teraz...
W szpitalu spędziłyśmy tyle dni gdyż Liwcia przydusiła się pępowiną i puściła smółkę, w wyniku czego dostałam zielonych wód i malutka nabawiła się infekcji. Musiała przejść kurację antybiotykową... 10cio dniową !! Codziennie kuta... biedactwo...
Ryczałam dzień w dzień... przez to, że chcę do domu, że mała nie chce ssać moich małych brodawek, a przede wszystkim, że ma infekcję... :/
Czułam się okropnie...
Na szczęście jesteśmy już w domku. Malutka jest zdrowa i smacznie sobie śpi. 
Ciągle próbuję ją przystawiać. Na razie nie umiem, mała nie ssie piersi, ale odciągam pokarm, mam dobry laktator i Liwunia je mój pokarm z butelki...


Notka może dość obsceniczna, ale chcę uniknąć wielu zbędnych pytań, które i tak by padły... :))


Malutka urodziłam się z wagą 2800g i 52cm długości.
Dziś waży już ponad 3200g. Przybiera bardzo dobrze. Została gwiazdą oddziału. Zyskała przydomek 'Pimpuś', 'Lalcia' i 'Kokosia'... 
Pani oddziałowa dziś dumnie nosiła ją po oddziale i pokazywała jaka jest śliczna, gdy już ją ubrałam do wyjścia... poszła nawet zapukać na salę gdzie odbywało się cesarskie... hehe... musiała ją wszystkim pokazać...
Pożegnałyśmy się, podziękowałyśmy... dałyśmy bombonierę i odjechałyśmy do domciu.

Tak wyglądałam dziś, po powrocie ze szpitala:




Kocham ją nad życie <33


;**